„Kompletnie nieznany”, czyli Chalamet jako Dylan. Film, którego mogłoby nie być

20-01-2025
„Kompletnie nieznany”, czyli Chalamet jako Dylan. Film, którego mogłoby nie być
fot. materiały prasowe
Na rozdrożu folku, elektronicznych brzmień, anonimowości i sławy stoi kręconowłosy, szczupły chłopak błądząc po nowojorkiej scenie lat 60. To Bob Dylan, mistrz słowa i strun, w którego na ekranie wciela się Timothée Chalamet. Reżyser zawęża portret legendy amerykańskiej popkultury, która po seansie pozostaje nieznana.

Głos pokoleń

„Kompletnie nieznany” to amerykański film biograficzny w reżyserii Jamesa Mangolda („Przerwana lekcja muzyki”, „Le mans’ 66”, „Spacer po linie”) obejmujący cztery lata życia Boba Dylana. Mangold przenosi nas do muzycznego serca Nowego Jorku 1961 roku, a w nim uzbrojonego jedynie w gitarąn 19-letniego Dylana. Młody muzyk przyjeżdża do „Wielkiego Jabłka”, chcąc spotkać się ze swoim niedawno hospitalizowanym idolem Woodym Guthrie (Scott McNairy).
Pisze dla niego piosenkę, którą przyciąga uwagę dwóch muzyków folkowych, tym samym rozpoczynając rewolucyjną dla czasów, które go ukształtowały, karierę. Przed samym obrazem artystycznej podróży piosenkarza obserwujemy legendy takie jak Pete Seeger (Edward Norton) czy Johnny Cash (Boyd Holbrook). Główny bohater mierzy się z muzycznymi głosami poprzedniej generacji, jednocześnie zostając ich prekursorem.

Muzyka jako główna bohaterka

Chalamet po raz kolejny broni tytułu jednego z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia. Jest magnetyczny, umiejętnie prowadzi widza przez szeroką game emocji, przeplatając to z niemałym popisem wokalnym. Swoją grą pozwala zajrzeć w głąb jednej z najważniejszych postaci muzyki popularnej ostatnich sześciu dekad. Obserwujemy pierwsze, ostrożnie stawiane kroki Dylana na ścieżce do wielkiej kariery, jego wewnętrzne skonfliktowanie między tym, co tradycyjne a rewolucyjne, samotnością a namiętnością, byciem poznanym a nieznanym. Jednak jest to jedynie cząstka tego, co mogłoby zostać opowiedziane o tak charakterystycznej osobistości.
Film zdominowany przez musicalowy format nie jest najlepiej poprowadzony. Wypełniony brzmieniami, finalnie nie wybrzmiewa do końca. Umysł Dylana chowa się za głosem, gitarą i harmonijką. Tłem narracji o muzyku są jego relacje z kobietami, szczególnie z Joan Baez (Monica Barbaro) oraz Sylvie Russo (Elle Fanning), które intrygują, lecz jawią się jako dość niewyraźne figury. Stanowią jedynie odbicie na twórczości piosenkarza - poety, jako postaci pozostając niezrozumiane.

Duszne lata 60.

Scenografia i kostiumy pozwalają podejrzeć pełne kontrastów realia nowojorskich lat 60, od burzliwych problemów politycznych do narodzin przeróżnych gatunków zarówno w muzyce, sztuce, jak i modzie. Obserwujemy, jak zmienia się styl Dylana, na ekranie pojawiają się jego charakterystyczne czarne okulary, kaszkiety, skórzane kurtki i mnóstwo papierosów. Oprawa operatorska reprezentuje wysoki poziom, relacje z koncertów w pełni oddają duszną energie sali. W barach dominuje ciepłe światło, kultowy Festiwal Folku w Newport to wręcz wiejska sceneria z soczyście zieloną trawą a mieszkanie wschodzącej gwiazdy to charakterystyczna kawalerka z porozrzucanymi tekstami, jeszcze akustyczną gitarą i wielkim oknem na świat.
fot. materiały prasowe
To zbiorowy portret burzliwej epoki, w którym dominują dźwięki, a nie sama treść. Reżyser oddaje hołd muzycznemu dziedzictwu Dylana, tym samym odbiegając od głębszego zarysu jego postaci i pozostawiając spory niedosyt. Przekaz broni się swoją estradową obsadą, wyraźnie dopracowaną scenerią i poetycką muzyką, lecz jako całość wydaję się być zmarnowanym potencjałem. W jednej ze scen pada zdanie „Można być pięknym lub brzydkim, ale nie można być zwykłym”. W moim odczuciu film plasuje się w ostatniej z tych kategorii.
tekst: Nina Chakkour
FacebookInstagramTikTokX