Z Martą Bijan spotkałyśmy się w jej warszawskim mieszkaniu. Siadłyśmy przy regale, który wypełniają książki poświęcone kinu i horrorowi. Nic dziwnego: w końcu film krótkometrażowy, który Marta stworzyła w ramach dyplomu w Warszawskiej Szkole Filmowej to także dreszczowiec. O nasze zainteresowanie wciąż upominał się pies artystki o imieniu, które idealnie pasuje do tytułów jej płyt – Dramat. Z artystką, która zadebiutowała w 2018 roku albumem „Melancholia”, a teraz po dłuższej przerwie powraca z nową płytą zatytułowaną „SZTUKA PŁAKANIA” porozmawiałyśmy między innymi o różnych aspektach artystycznej działalności, inspiracjach i powstawaniu nowych piosenek.   Zbliża się premiera twojej drugiej płyty. Na swoim koncie masz nie tylko muzykę, ale także opowiadania, tomik poezji, powieść i film krótkometrażowy. Próbujesz swoich sił w różnych dziedzinach sztuki, ponieważ wciąż poszukujesz najodpowiedniejszej dla ciebie formy artystycznej wypowiedzi czy może muzyka, film i literatura są uzupełniającymi się elementami układanki?  Chciałabym, żeby te różne wątki dopełniały się wzajemnie. Wiele razy słyszałam opinie, że robiąc tyle jednocześnie, nie można być w niczym dobrym, że po prostu jestem niezdecydowana. Ale zrozumiałam, że w mojej wyobraźni światy, postacie i emocje łączą się w jedno, a piosenki, film i książki są tylko formą przekazu. Poza tym uważam, że życie jest za krótkie, więc skoro ciągnie mnie do tylu rzeczy, to warto mieć odwagę i próbować. Przez twoją twórczość przewija się temat niepokoju: zrealizowałaś krótkometrażowy horror, wydałaś opowiadania grozy i równie niepokojącą powieść. Czy w takiej gęstej, ale też nostalgicznej formie znalazłaś odzwierciedlenie swojej wrażliwości?  Dokładnie tak. Rozpoczynając współpracę z producentem Haldorem Grunbergiem, który na co dzień zajmuje się muzyką metalową, bałam się, że ta płyta będzie bardzo ciężka, a moja wrażliwość zginie w tym mroku, mimo że sama mam go w sobie sporo. Na szczęście okazało się, że spotkaliśmy się gdzieś w pół drogi pomiędzy naszymi muzycznymi światami i efektem tego spotkania jest ciekawa mieszanka mojego smutku z jego ponurymi brzmieniami.  Poza tym może to zabrzmi zbyt wzniośle, ale mam wrażenie, że urodziłam się jako rozczarowana światem dekadentka. Od zawsze fascynowały mnie śmierć, ulotność, kres. Te katastroficzne myśli musiały w końcu znaleźć ujście. Wydaje mi się, że na debiutanckiej płycie i w pierwszej książce „Melodia mgieł dziennych” wzniosłość przyćmiła ten niepokój. Teraz staram się stłumić patos, zdystansować się. „SZTUKA PŁAKANIA” to sztuka wyciszenia, okiełznania tego smutku. Wcześniej chciałam za dużo, przez co często wychodziło pretensjonalnie. Dzięki „SZTUCE PŁAKANIA” stanęłaś z lękami twarzą w twarz? Chyba wszystko, co robię, ma wartość terapeutyczną. Nieustannie towarzyszy mi uczucie zbliżającego się końca. Zarówno w wymiarze osobistym, jak i, ostatnio, globalnym... Na płycie jest nawet piosenka, która właśnie o tym opowiada. Najbardziej obawiam się tego, co dopiero może nadejść. Na „SZTUCE PŁAKANIA”, opowiadając o swoich lękach, próbuję je oswoić, spojrzeć na nie z innej perspektywy. Wcześniej miałam w zwyczaju tworzyć na gorąco. Kiedy coś się działo, momentalnie siadałam i pisałam dramatyczne, patetyczne wiersze. Nie miałam żadnego autofiltra, dzieliłam się z ludźmi najbardziej intymnymi fragmentami siebie. Dlatego teraz staram się najpierw ochłonąć i być bardziej cierpliwa. Ostatnio czytałam wywiad z Anne Proulx autorką książki „Drwale”, która wydała swój pierwszy zbiór opowiadań w wieku pięćdziesięciu lat i zaczęłam zastanawiać się, po co ja się tak śpieszę? Przecież mam dopiero dwadzieścia pięć lat!     O swojej debiutanckiej płycie powiedziałaś, że jest podsumowaniem pewnego etapu życia. Czy „SZTUKA PŁAKANIA” wieńczy kolejny rozdział? Nie mam takiego wrażenia. Mam poczucie, że te piosenki tworzą pewną całość, ale nie ma to związku z żadnym konkretnym etapem w moim życiu prywatnym. Z „Melancholią” tak było, nawet w momencie premiery, czułam, że muzycznie to już nie jestem ja. Zdarzały się takie momenty, że żałowałam wydania tej płyty. To były nastoletnie piosenki, a ja byłam już trochę starsza i czułam, że się z nimi rozmijam. Na „Melancholii” chciałam głośno mówić o swoich problemach. Miałam wrażenie, że zmieniam świat. Chciałam, aby słuchacze utożsamiali się z moimi tekstami. Obecnie bardziej zależy mi na samym klimacie, na kreowaniu atmosfery.  No właśnie. Według mnie „SZTUKA PŁAKANIA” przypomina spójną opowieść: sensualną, gęstą, intensywną. Bardzo się z tego cieszę, bo dokładnie tego chcę – snuć opowieści, nie tylko literacko. Nie do końca czuję się muzykiem, nie gram profesjonalnie na żadnym instrumencie, nie skończyłam żadnej szkoły. Po prostu używam muzyki do tworzenia swojego świata, kreowania klimatu, bo jako sposób wyrazu muzyka jest mi najbliższa. Pisząc numer, od razu mam w głowie teledysk.  W piosenkach słychać twoje związki z literaturą i kinem. Świadomie nawiązujesz do popkultury?  W dużej mierze na to przenikanie muzyki i obrazu miały wpływ moje studia w szkole filmowej. Niektóre nawiązania są świadome. „Twin Peaks” powraca jako moja stała inspiracja wizualna i muzyczna. Tekst „Szczeliny” powstał na podstawie książki Josefa Kariki, a wizualnie inspirowaliśmy się „Blair Witch Project”. Realizując mój film krótkometrażowy czerpałam z ,,Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” Roberta Eggersa. Poza tym często dopiero po czasie widzę, że coś musiało siedzieć mi w głowie. Na przykład twórczość Ariego Astera... „Midsommar: W biały dzień” zmieniło moje postrzeganie niepokoju. Wcześniej myślałam, że wizualnie musi być mrocznie, ponuro, ale w „Midsommar” kwiaty w połączeniu z gęstą atmosferą i muzyką nabrały tak niepokojącego znaczenia... Myślę, że te wrażenia też odcisnęły piętno na płycie.     A co z inspiracjami muzycznymi?  Tutaj bardzo dużo od siebie dał Haldor. Miałam szczęście, że na niego trafiłam, bo bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Podsyłałam mu inspiracje, które mi się podobały – Chelsea Wolfe, Soko, Cocteau Twins, Lush – a Haldor w pełni wyczuł nastrój, jaki chciałam uzyskać, jednocześnie tworząc swój własny unikatowy styl. Jesteś opowiadaczką historii i na „SZTUCE PŁAKANIA” też snujesz opowieści. Z której piosenki jesteś najbardziej dumna? „lato smakuje”. Pewnie dlatego, że mam do niej największy sentyment. Napisałam ją jako pierwszą na tę płytę – w Krakowie, kiedy piłam wino w pokoju z widokiem na przerażający stary budynek. Napisałam wiersz i od razu stworzyłam do niego melodię. Nigdy nie zapomnę uczucia, które miałam tamtej nocy. Pamiętam, jaka byłam zachwycona, że mi się udało.  Swoją muzyczną drogę rozpoczęłaś biorąc udział w programie X Factor. Swoją drugą płytę wydajesz samodzielnie, bez pomocy wytwórni. Czy to chęć sprawdzenia się, czy pragnienie zachowania indywidualizmu? Totalnie to drugie. Byłam w dużej wytwórni i moja pierwsza płyta powinna nazywać się „Sztuka kompromisów” (śmiech). Nie chcę demonizować, ale po prostu nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Miałam 18 lat i w ogóle nie wiedziałam, z czym to się je, wydawało mi się, że jak ktoś mi coś powie i obieca, to tak będzie. Nie miałam siły walczyć o siebie, o swoje zdanie. Nie jestem osobą skorą do ustępstw, więc w przypadku ,,Melancholii” dojście do wymarzonego brzmienia kosztowało mnie sporo stresów, a czasami i tak się nie udawało. Wiadomo: ktoś w ciebie inwestuje, więc musisz się w pewnych kwestiach podporządkować – nie widzę w tym nic złego. Z perspektywy czasu widzę jednak, że bardziej pasowałabym do małej wytwórni. Czy żałuję? Wydaje mi się, że nie, bo bardzo dużo mnie to nauczyło...  „SZTUKĘ PŁAKANIA” wydaję sama, bo nie potrzebuję już potwierdzenia od innych, że to, co robię, jest dobre, ani pytań czy mogłabym zmienić tekst w refrenie, żeby był bardziej chwytliwy. Teraz mogę najwyżej poprosić o opinię moich muzycznych autorytetów albo podpytać znajomych, czy dobrze im się tego słucha. Czasami biorę sobie ich rady do serca, ale niczego nie muszę – i to właśnie jest piękne.     Często znikasz ze sceny muzycznej. Po premierze najnowszego albumu planujesz kolejną przerwę?  Zdaję sobie sprawę, że po tak długiej nieobecności moje pięć minut chwilowej popularności już dawno minęło. Właściwie zaczynam wszystko od nowa. Chciałabym zjednać sobie nowych odbiorców, a może także przekonać słuchaczy „Melancholii” do zupełnie innych brzmień, więc jeśli po tej płycie nie zbankrutuję, to chcę realizować kolejne projekty. Jeśli zaś chodzi o plany, to wiem, że planuję koncertować. Dotąd nigdy nie miałam prawdziwej trasy, więc jeszcze wszystko przede mną. Moi znajomi z branży najbardziej tęsknią właśnie za występami na żywo, bo zaznali tej energii. Ja czekałam na to przez tyle lat i kiedy już miałam się doczekać – przyszła pandemia. Cały czas towarzyszy mi więc oczekiwanie pomieszane z lękiem i stresem, ale mimo wszystko już nie mogę się doczekać. /rozmawiała: Dominika Laszczyk/