„Ostatnia wieczerza" – polski horror na Netfliksie robi karierę [RECENZJA]

14-11-2022
„Ostatnia wieczerza" – polski horror na Netfliksie robi karierę [RECENZJA]
materiały prasowe
Chrześcijaństwo jako jedna z najbardziej zbrodniczych filozofii w historii świata, stanowi podatny grunt dla popkultury grozy. Coś, co w zamyśle powinno stać na straży moralności i ludzkiego dobra, w rzeczywistości okazuje się siedliskiem wykluczenia oraz wszelakiego zła. Dlatego też kontrast ten, który dla wielu jeszcze w pewien sposób jest nie do pojęcia, wciąż chętnie brany jest przez twórców pragnących wywołać u nas dreszczyk emocji.
Oczywiście Bartosz M. Kowalski, twórca fenomenalnego „Placu Zabaw” i nierównej dylogii „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, nie miał ambicji nakręcenia drugiego „Egzorcysty”, a jego najnowsze dzieło, „Ostatnia wieczerza”, to raczej pulpowa wariacja na temat wypędzania diabła z ludzkiego ciała. Brzmi jak tysiące innych filmów, które codziennie trafią na serwisy streamingowe, to prawda. Jednak dlaczego warto się tym dziełem zainteresować? Bo jest nasze, polskie.
Lądujemy zatem w odciętym od świata klasztorze gdzieś na polskiej prowincji lat 80. Wokół oczywiście schyłkowy socjalizm, jednak za murami czas zatrzymał się jakby w poprzednim wieku. Jedną oznaką teraźniejszości jest kamera, która skrupulatnie rejestruje dokonywane między murami egzorcyzmy. Do tego świata trafia milicjant pod przykrywką, w tej roli wciąż niedoceniony Piotr Żurawski, który infiltrując zakon, odkrywa jego mroczne tajemnice.
Inspiracje reżysera i scenarzysty są jednak widoczne gołym okiem, bo przecież oprócz wspomnianego już arcydzieła Williama Friedkina, „Ostatnia wieczerza” czerpie pełnymi garściami z takich dzieł, jak fantastyczna „Matka Joanna od Aniołów” czy przereklamowanych w dniu premiery i obciążonych niezrozumiałym przeze mnie fenomenem „Egzorcyzmów Emilly Rose”. To kino schematyczne wręcz do bólu, jednak niewstydzące się swej odtwórczości i niemające na celu wymyślenia krzyża na nowo.
W tej szczerości jednak tkwi siła całego filmu. Przerzucanie się znanymi dla fanów gatunku tropami czy skierowane do nich mrugnięcia okiem są tutaj wprowadzone o wiele subtelniej, niż w takim ordynarnym wręcz „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Stanowią one też o tym, że „Ostatnia wieczerza” działa jako prosty horror, który potrafi ponieść ciśnienie mniej wprawionego widza, a tego bardziej doświadczonego obdarzyć nieskrępowaną, gatunkową radochą.
Żeby nie było jednak, że film Kowalskiego to tylko jazda kolejką górską odhaczająca kolejne punkty programu. Reżyser ma jakiś naturalny zmysł do kreowania atmosfery niepokoju, co oczywiście pokazał już w swoich ostatnich projektach, jednak tutaj mógł pójść z tym wszystkim nieco dalej. Bo mamy tutaj perystaltyczną dziurę w ścianie, w której schowana jest plecionka zakończona ludzkim, poruszającym się okiem. Brzmi odpowiednio dziwacznie? To tylko jeden z wielu pomysłów reżysera!
Warto również docenić „Ostatnią wieczerzę” pod względem produkcyjnym, bo ta stoi na zaskakująco wysokim poziomie. Scenografia nie trąci tandetą, aktorzy w swych rolach nie szarżują tak, jak mają to w zwyczaju, a nad całością unosi się to, co w kinie grozy najważniejsze - gęstą atmosfera i napięcie. Mimo że zbudowany ze znanych nam klocków, jest to film od A do Z nakręcony na serio, co stanowi miłą odtrutkę od przaśnych i pastiszowych poprzedników.
Dzieło to przywróciło Bartosza M. Kowalskiego na moją mapę interesujących twórców kina gatunku w tym kraju. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że obok Jagody Szelc jest to teraz najważniejsze nazwisko w polskim horrorze! „Ostatnia wieczerza” potwierdza tylko, że nie potrzeba nam ciągłej rewolucji ani usilnej rewolucji, a powrót do tego, co znamy i lubimy, może być równie przyjemnym doświadczeniem. I bardzo cieszę się, że film taki jak ten, powstał na naszej polskiej ziemi, gdzie prowincja wciąż pełna jest kapliczek i przydrożnych krzyży. Zeitgeist? To może jednak za dużo powiedziane.
tekst: Oskar Dziki
FacebookInstagramTikTokX