Luke Rayski stworzył słynny plakat „KonsTYtucJA”. W kilka tygodni przeszedł do historii [wywiad]

02-05-2021
Luke Rayski stworzył słynny plakat „KonsTYtucJA”. W kilka tygodni przeszedł do historii [wywiad]
Luka Rayski jest obecnie jednym z najlepiej zapowiadających się artystów młodego pokolenia. I nawet jeśli komuś jego nazwisko niewiele mówi, z pewnością zna przynajmniej jedną jego pracę. To on stworzył słynny plakat „KonsTYtucJA”, który w kilka tygodni przeszedł do historii.
Plakat „KonsTYtucJA” funkcjonuje dzisiaj bardziej jako symbol. Porównuje się go do „W samo południe” Tomasza Sarneckiego. To wielki sukces, choć mam wrażenie, że praca przyćmiła autora.
Czułem się trochę przyćmiony, ale przede wszystkim zestresowany uwagą, którą na siebie ściągnąłem. Niemniej cieszę się, że wziąłem udział w czymś ważnym. Mówię: „wziąłem udział”, bo mam poczucie, że „KonsTYtucJA” jest wspólną pracą wielu osób, a przede wszystkim performensem tysięcy ludzi na ulicach.
Dlatego zdecydowałeś się udostępnić ją na licencji creative commons?
Każda inna decyzja byłaby błędem strategicznym. Jeśli chcesz stworzyć symbol, musisz zrzec się tantiem.
Jaką funkcję pełni dla ciebie plakat?
Do niedawna w czarnych barwach widziałem przyszłość tej dyscypliny, są przecież o tyle doskonalsze nowe media internetowe. Jednak to, co w ostatnich latach działo się na ulicach – Czarny Protest czy protesty w obronie sądów – pokazało, jak niezbędny jest dobrze zaprojektowany, prosty komunikat. A to właśnie kwintesencja plakatu: czytelność i przykucie uwagi. Kluczowe w skuteczności plakatu jest też to, że istnieje fizycznie w przestrzeni, a nie na „fejsie”.
Czujesz się współtwórcą polskiej sztuki protestu?
Na pewno nie. Nie chciałbym. Jestem bardzo sceptyczny wobec artystów, którzy wykorzystują politykę oraz ludzi dla własnej korzyści i fejmu. Nie mam wątpliwości, że sztuka ma wpływ na rzeczywistość. Mam swoje poglądy polityczne, ale w moim malowaniu nie ma „politykierskich” aspiracji. To by mnie unieszczęśliwiło.
O twoim plakacie do sztuki „Król”, adaptacji książki Szczepana Twardocha, również zrobiło się w pewnym momencie głośno, lecz tym razem wzbudzał negatywne emocje i był niszczony.
Na plakacie jest gwiazda Dawida w koronie. Większość plakatów, która zawisnęła na warszawskich słupach, jeszcze tego samego dnia była pozdzierana, pozamalowywana i pozaklejana. Robi mi się niedobrze na myśl, że gdzieś w Warszawie, tuż koło mnie, mieszkają ludzie przepełnieni irracjonalną nienawiścią. Tłumaczę sobie, że jeśli kiedyś uda się zadbać o wyższy poziom wykształcenia u ogółu społeczeństwa, to może uda się wygrać z ksenofobią.
Można cię nazwać minimalistą?
Nie wiem, czy moje prace są minimalistyczne. Są na miarę moich możliwości. Próbuję nie wchodzić sobie w drogę i pozwolić sobie robić to, co samo przychodzi. To bardzo trudne. Po prostu „upuszczam dłonie na klawiaturę fortepianu” i słucham uważnie, jak to brzmi. W mojej pracy często kluczowa jest edycja. Produkuję setki kandydatów na obraz, rysunek czy plakat, ale większość ląduje w koszu albo jest ponownie zagruntowywana na biało i czeka na swoją drugą szansę.
Ostatnio więcej malujesz. O czym są twoje obrazy?
Zawsze głównie malowałem i rysowałem. Staram się nie mówić za dużo o swoich obrazach. Lubię, gdy w sztuce temat wymyka się interpretacji. Konkret jest oczywiście dobry, jak na przykład: „Oto wąż. A tu głowa, a tu schody”. Widać, że dzieje się tam więcej, ale gdybym miał powiedzieć, co dokładnie, przerzuciłbym się na pisanie. W malarstwie kręci mnie właśnie to, czego nie zawrzemy w tekście.
Przepracowujesz emocje w swoich pracach? Patrząc na nie, wyczuwam niepokój.
Jeśli tak, to bezwiednie. Widocznie mam taką rozedrganą częstotliwość. Niepokój na pewno nie jest mi obcy, ale zaręczam, że prace, które kończą na wystawach, w większości są rezultatami tych harmonijnych momentów w pracowni – tak zwanego „flow”. Emocje staram się wyładowywać na bliskich i trawić w psychoterapii.
Mówiąc o bliskich – pochodzisz z artystycznej rodziny. Jaki miało to na ciebie wpływ?
Zasadniczy. Często jestem podejrzewany o zrzynanie z ojczyma, plakacisty Mietka Wasilewskiego. Widzę w swojej twórczości podobieństwa do obrazów mojej mamy Kasi Lubicz-Zaleskiej i siostry Tessy Was. Przy obiedzie nie dyskutowaliśmy o tym, co jest dobre, a co złe, co prawdziwe, a co nie – liczyła się tylko sztuka, estetyka, elegancja, co jest piękne, a co jest „pretęchą”. Bycie ciąganym po wernisażach od małego ma swoje plusy, ale też minusy. Chyba dopiero po trzydziestce, czyli niedawno, udało mi się wyrwać z wpojonych mi definicji i kategorii, usamodzielnić się w swoim odczuwaniu sztuki.
/materiał pochodzi z numeru K MAG 98 IRONIC ISSUE 2019, tekst: Kaja Werbanowska/
FacebookInstagramTikTokX