„Nie martw się, kochanie" - patriarchat dla kur domowych [recenzja]
03-10-2022
Drugi film wschodzącej reżyserki Olivii Wilde, twórczyni całkiem świeżej „Szkoły melanżu”, narobił zamieszania na długo zanim trafił na ekrany kin. Reżyserka chciała obsadzić w jednej z głównych ról Shie LaBeoufa, jednak jak sama twierdziła, aktor wprowadzał na plan toksyczną aurę. LaBeouf dementował te zeznania, wchodząc z Wilde w otwartą potyczkę słowną. Nigdy jednak nie interesowały mnie szczególnie kulisy powstawania filmów, a już gotowy, oddany widowni produkt.
Trudno jest pisać o takim filmie, jak tegoroczne „Nie martw się, kochanie”, bez strachu o rzucenie w czytelnika jakimś rażącym spoilerem. Dlatego też, jeśli chcecie przeżyć w trakcie seansu tego tytułu jakiekolwiek zaskoczenie, nie czytajcie dalej! Ja miałem to szczęście, że na film udałem się pod błogim płaszczykiem niewiedzy, może dlatego też nie uważam najnowszego dzieła Wilde za totalny gniot. Bo choć jest to kino wadliwe pod wieloma względami, odtwórcze i zwyczajnie plagiatujące wiele wytartych do cna tropów, to jako czysty eskapizm sprawdza się całkiem nieźle. 

udostępnij