„Midnights" Taylor Swift to trzynaście powodów, o których jeszcze nie masz pojęcia [RECENZJA]
04-11-2022
„Meet me at midnight" — słyszymy w utworze otwierającym dziesiąty studyjny album Taylor Swift. I fraza ta, choć na pozór za prosta na ambitny pop, rzeczywiście przeszywa lirykę krążka, podkreślając tym samym jego osiowy komponent. Ale pomijając to, co się komu podoba, „Midnights" to chluba Taylor, duma jej fanów i wabik na nowych słuchaczy. A o to nie trudno, bo nowe dzieło artystki to trzynaście powodów, które właśnie sobie nagrywasz, choć jeszcze o tym nie wiesz.
Zawsze czułem pociąg do nocy. Jest w niej coś obłego, nietrwałego, a zarazem wymagającego. Północ w kulturze często jawi się jako spektrum, moment kulminacyjny przygody, czas wyjścia i poznania. W końcu to właśnie o północy Kopciuszek musiała opuścić swoją bajkę, „Dom dzienny, dom nocny" noblistki Olgi Tokarczuk igra z motywem pomrocznych historii, niby pomost między snem a rzeczywistością, a Frank Ocean i jego „Nights", nomen omen morsko-lunarne przygody, przełamują równoległe katastrofy po wzlotach i upadkach relacji. Przecież miłośnicy postimpresjonizmu nie przejdą obojętnie obok „Gwiaździstej nocy" Vincenta van Gogha, tak jak fani Gagi nie pominą utworu „Marry The Night" na żadnej z motywujących playlist. Noc lubimy, bo jest piękna z pojęcia. Terminy tworzą kulturę i nas samych, co popularni artyści mają w zwyczaju wykorzystywać. Gdybym miał tak ad hoc wymienić, oczywiście według mnie, najlepszą songwriterkę i mistrzynię posługiwania się słowem w popie, byłaby nią Taylor Swift. A jej konotacja z północą nie dziwi, tak jak nie powinna zastanawiać walka o spokojny sen.
udostępnij
Polecane