Kiedy prawda jest cool. „Najgorszemu człowiekowi na świecie” życzymy Oscara [recenzja]

Autor: Radosław Pulkowski
10-03-2022
Kiedy prawda jest cool. „Najgorszemu człowiekowi na świecie” życzymy Oscara [recenzja]
fot. materiały promocyjne
W gruncie rzeczy stosunkowo rzadko zdarzają się filmy, które współczesny dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatek może z czystym sumieniem skomentować słowami: „dokładnie tak jest!” i naprawdę się z nimi utożsamić. „Najgorszy człowiek na świecie” jest właśnie jednym z nich. I nawet fakt, że rozgrywa się on w bezpiecznej i przytulnej Norwegii, w której żyje się zupełnie inaczej niż w Polsce, nic w tej kwestii nie zmienia.
Julie jest wyjątkowo bystra, ładna, ma charakter, ale nie do końca wie, czego chce od życia. Dobiega trzydziestki i bardzo chce zostać kimś, ale nie bardzo ma pomysł kim dokładnie. Swoich sił próbuje w medycynie, psychologii, pisarstwie, fotografii i różnego typu miłościach, ale obojętnie jak szczęśliwa lub zadowolona z siebie jest w danej chwili – zawsze czegoś jej brakuje. Wiąże się ze starszym od siebie, odnoszącym sukcesy rysownikiem komiksowym Akselem i niby jest im za sobą bardzo dobrze, ale... No właśnie – „ale”. Cały „Najgorszy człowiek na świecie” opowiada właśnie o takim jednym wielkim „ale”, ani razu nie dopowiadając, czego właściwie miałoby ono dotyczyć. Tak jak w życiu, bohaterka nie musi przecież potrafić dokładnie określić, na czym polega jej problem.
Powoli dobijający do pięćdziesiątki Joachim Trier, autor takich filmów jak „Reprise” czy „Thelma”, wydaje się dobrze rozumieć zarówno swoich rówieśników, niby wiecznie młodych, którzy jednak już nie do końca nadążają za współczesnością (Aksel), jak i ludzi o pokolenie albo ponad pokolenie młodszych od siebie (Julia albo jej druga miłość Eivind). Twórca wykorzystuje tę umiejętność, robiąc film pozbawiony zadęcia, nawiązujący i do konwencji dramatu, i komedii romantycznej, a do tego wzbudzający w widzu bardzo mocne poczucie autentyczności. Co istotne: ta prawdziwość bierze się nie tylko z czujnego spojrzenia na współczesność (feminizm dnia codziennego, media w dobie #MeToo, problemy związane z chęcią ekologicznego życia w z gruntu nieekologicznym świecie), ale także z przekonującego portretu współczesnych dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatków. Bardzo łatwo z nimi współodczuwać, nawet jeśli wszyscy są przedstawicielami klasy średniej w norweskim społeczeństwie dobrobytu, które jednak nie do końca odpowiada naszemu społeczeństwu...
Co jeszcze tu mamy? Na pewno wielowymiarowe, świetnie skonstruowane postaci – ani dobre, ani złe, psychologicznie wiarygodne i po prostu nadające się do lubienia, nawet pomimo swoich problemów i ułomności (i to nie tylko, że nawet z tymi ułomnościami są one wyjątkowo cool!). Szczególną uwagę warto zwrócić oczywiście na główną bohaterkę Julię, brawurowo odegraną przez Renate Reinsve. Niestety wciąż niecodziennie ogląda się w kinie tak wiarygodnie postaci kobiece, a zdaje się, że Julia właśnie taka jest (żeby nie było: konsultowałem to z kobietami). Dużą siłą nowego filmu Joachima Triera są też nieoczywiste, zapadające w pamięć sceny, takie jak choćby sceny imprezowego flirtu Julii i Eivinda czy zerwanie Julii i Aksela.
„Najgorszy człowiek na świecie” to w sumie bardzo poważny film opowiadający o bardzo poważnych egzystencjalnych problemach, nawet jeśli złośliwi mogliby określić je mianem „problemów pierwszego świata”. Nie przeszkadza mu to jednak w snuciu swojej historii na zupełnym luzie, bez prężenia muskułów, a do tego często w bardzo zabawny sposób. To film, który potrafi zostawić widza z niezbyt wygodnymi uczuciami i całym pakietem spraw do przemyślenia, ale jednocześnie podczas seansu wzbudza w pełni zasłużone salwy śmiechu publiczności. Tegoroczny Oscar dla najlepszego filmu międzynarodowego? Byłoby dobrze!
FacebookInstagramTikTokX