Miłośniczki Tokio i Japonii opowiadają o swojej fascynacji intrygującymi wszystkich wyspami

29-11-2023
Miłośniczki Tokio i Japonii opowiadają o swojej fascynacji intrygującymi wszystkich wyspami
Przybliżamy sześć różnych spojrzeń na Japonię.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 115 Między słowami 2023, tekst i foto: Milena Liebe.
Kuratorka Maria Brewińska osobiście poznała Yayoi Kusamę i Takashi Murakamiego; Karolina Bednarz, założycielka wydawnictwa Tajfuny, napisała książkę o Japonii oczami kobiet; Julia Bernard zrezygnowała z kariery japońskiej gwiazdy pop; Hana Umeda uczyła się japońskiego tańca tradycyjnego w szkole jiutamai Hanasaki-ryu; Anastazja Kalinowska założyła jeden z najfajniejszych sklepów dla miłośników mangi i anime w Europie; a dwunastoletnia Konstancja kolekcjonuje figurki i chciałaby zamieszkać w bajkowym świecie filmów Studia Ghibli. Dowiecie się też, jak spędzić dwadzieścia cztery godziny w Tokio.
Left Arrow
1/6
Right Arrow
Maria Brewińska
Maria Brewińska
Kuratorka w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki (od 2001), wcześniej pracowała w Muzeum Sztuki w Łodzi oraz w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Kuratorka między innymi wystaw „Między kolektywizmem a indywidualizmem – awangarda japońska w latach 50. i 60. XX wieku” (2021), „Czarny alfabet konTEKSTY współczesnej sztuki afroamerykańskiej” (2006), „Nowa strefa – współczesna sztuka chińska” (2003/2004), „Gendai – pomiędzy ciałem a przestrzenią. Współczesna sztuka japońska” (2000). Autorka wystaw indywidualnych twórców takich jak Tadashi Kawamata (2001), Kim Sooja (2003), Bill Viola (2007), Yayoi Kusama (2004), Cai Guo Qiang (2005), Wilhelm Sasnal (2008), Piotr Uklański (2012), Koji Kamoji (2018), Monika Sosnowska (2020).
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią? Pierwsze kontakty z Japonią miałam przez Muzeum Sztuki w Łodzi, gdzie zaczynałam pracę zawodową. Tam zetknęłam się z twórczością Koji Kamojiego, najważniejszego Japończyka w Polsce (mieszka tu od 1958 roku), zaś w archiwaliach wystaw muzeum zapoznawałam się między innymi ze sztuką Aiko Miyawaki, żony architekta Araty Isozakiego.Pamiętam też opowieści o Japonii Ryszarda Stanisławskiego, wieloletniego dyrektora muzeum. Wcześniej poznawałam kulturę Japonii za sprawą japońskich filmów wyświetlanych w kinach studyjnych czy z książki Zofii Alberowej „O sztuce Japonii”. Natomiast w połowie lat dziewięćdziesiątych wylądowałam w Tokio na dwuletnim stypendium. To był mój pierwszy tak długi pobyt. Tokio było wówczas azjatycką metropolią ze swoją sceną artystyczną, mnóstwem muzeów oraz wystaw sztuki japońskiej i ze świata. Spotkanie z tak odmienną kulturą i profilem psychologicznym Japończyków na początku mnie zszokowało, przez jakiś czas oswajałam się z tą innością. Japonia jest unikalna w skali globalnej. Dokonując koniecznych zmian, niech taką pozostanie, bo pomimo modernizacji i westernizacji uchroniła się od kapitalistycznej unifikacji z resztą świata. W Tokio studiowałam japońską sztukę dawną, nowoczesną i współczesną, wykorzystując zdobytą wiedzę w późniejszych projektach wystaw. Uczyłam się też języka japońskiego, a lekcji z okrutną sensei nie zapomnę. Dużo jeździłam po Japonii, ale także do okolicznych krajów azjatyckich. Gdy wróciłam do Łodzi, w moim muzeum zmieniała się dyrekcja, dlatego przeniosłam się do Warszawy. Od lat dziewięćdziesiątych regularnie odwiedzam Japonię – love forever.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Zawsze odwiedzam muzea i galerie, moja praca profiluje te wizyty. Niedawno zamknięto moje ulubione muzeum, Hara Museum of Art, zaprojektowane przez Jina Watanabe w 1938 roku. Piękny, horyzontalnie rozłożony budynek modernistyczny w stylu Bauhaus jest stary i nie spełnia wymogów bezpieczeństwa, co jest dość ważne w związku z trzęsieniami ziemi nawiedzającymi Japonię. Wspominam o tym, ponieważ słyszałam pogłoski o wyburzeniu budynku, chociaż nigdzie nie znalazłam zdjęć ani informacji tekstowych. Trochę jak u nas, niezależnie od wartości budynku wyburza się dzieła nawet renomowanych architektów. Wielka strata. Innym regularnie odwiedzanym przeze mnie muzeum jest Mori Art Museum na pięćdziesiątym trzecim piętrze Roppongi Hills Mori Tower (architekt Jon Jerde), gdzie zawsze są interesujące wystawy i widok na miasto. Przed budynkiem Mori Tower, od strony wyjścia z metra, stoi ogromna rzeźba pająka Louise Bourgeois („Maman”, 1999/2002). Do wyboru mamy jednak mnóstwo instytucji, każda z interesującą architekturą: MOT – Museum of Contemporary Art w budynku Yanagisawa Takahiko nieopodal parku Kiba, MOMAT – Museum of Modern Art w pobliżu Pałacu Cesarskiego z kolekcją sztuki japońskiej od powojnia do teraz. Lubię odwiedzać muzea z tradycyjną sztuką japońską, dlatego zawsze wpadam do Tokyo National Museum w Ueno, Nezu Museum i innych w zależności od wystaw. Myślę, że dwa muzea to dużo jak na dwudziestoczterogodzinny pobyt w Tokio, a zasadniczo wizyta w jednym wraz z dojazdem zabiera sporo czasu. W weekend uwielbiam wpadać na pchle targi – informacje o aktualnych bazarach publikuje chociażby „Timeout Tokyo”. Bardzo lubię Jimbocho, dzielnicę z antykwariatami, gdzie można wyszperać stare książki, albumy, gazety, mangi, mapy. Będąc w Tokio, jem tylko japońskie potrawy, więc w ciągu tych dwudziestu czterech godzin główne posiłki zaliczyłabym w japońskich knajpach, choć za ramenem nie przepadam. Uwielbiam kare raisu, czyli ryż z curry, którego silny aromat prowadzi do miejsca restauracji. Absolutnie cudownym doświadczeniem są onseny z wodami głębinowymi, których jest mnóstwo w całej Japonii, a najlepsze poza miastami. Lubię też Saya no Yudokoro w Itabashi zasilane z naturalnego gorącego źródła, znajdujące się w odnowionych tradycyjnych budynkach. Posiada ogród zen i rotenburo (kąpiel na świeżym powietrzu) w otoczeniu zieleni, a także saunę suchą i parową, spa z gorącymi kamieniami oraz restaurację z widokiem na ogród. To chyba lubię najbardziej w Japonii.
Opowiedz, jak doszło do zorganizowania wystawy Yayoi Kusamy w Zachęcie w 2004 roku.
W 2000 roku otworzyłam wystawę „Gendai…” w CSW, na której zgromadziłam znanych i mało znanych artystów (pojawili się między innymi Nobuyoshi Araki, Mariko Mori, Takashi Murakami, Yoshitomo Nara, Emiko Kasahara, Miwa Yanagi). Uznałam, że skoro to pierwsza tak duża prezentacja w Polsce, warto pokazać spektrum najciekawszych postaw. Pracując nad wystawą, spotkałam się z Yayoi Kusamą oraz jej studiem. Międzynarodowa kariera Kusamy rozwinęła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych między innymi za sprawą wystawy w nowojorskiej MoMA w 1998 roku. Obecnie widzimy jej sztukę w wielu miejscach. Rozważałam wtedy włączenie jakiejś instalacji Kusamy do „Gendai…”, ale zaczęliśmy myśleć o jej indywidualnym pokazie. Wówczas przeniosłam się do Zachęty, gdzie ostatecznie powstała wystawa w 2004 roku. Z Kusamą spotkałam się kilka razy; chociaż mieszkała w szpitalu, bywała w tokijskim studiu, lecz główne negocjacje prowadziłam z jej asystentami. Pamiętam ją jako bardzo spokojną i cichą, może trochę wycofaną, w swoim świecie, lecz niepozbawioną kontaktu z rzeczywistością. Wystawa w Zachęcie była trudna w realizacji. Kilkanaście lat po dekomunizacji Polski nasz obszar pracy znajdował się w procesie profesjonalizacji, podobnie jak zaplecze produkcyjne, z jakiego korzystamy, tworząc wystawy. Pamiętam, że koszmarem okazała się produkcja balonów do instalacji z lustrami, ponieważ ciągle ubywało z nich powietrze. Udało się zrekonstruować „Infinity Mirrored Room”, bardzo znaną i uroczą instalację, pokój z wodną podłogą, lustrami i światełkami zwielokrotnionymi w nieskończoności odbić. Ustawiały się do niej kolejki. Kusama odgrywa ważną rolę w sztuce japońskiej i sztuce artystek japońskich, na którą miała ogromny wpływ. Podobnie jest ze znaczeniem jej twórczości w skali światowej – awangardowymi działaniami z lat sześćdziesiątych w Nowym Jorku i późniejszymi dziełami stanowiącymi przykład niezwykłej emancypacji sztuki tworzonej przez kobietę. Chociaż sztukę zawłaszczają korporacje, nie zmienia to jej wartości.
Jakie są twoje najciekawsze historie o współpracy z japońskimi artystkami i artystami? Pierwsza przychodzi mi do głowy historia poznania grupy Dumb Type, multidyscyplinarnego kolektywu z Kioto. To spotkanie ważne ze względu na rangę ich sztuki. Pierwsi tworzyli złożone, niezwykłe instalacje z użyciem zaawansowanej technologii, ukazujące między innymi wpływ technologii na życie człowieka. Założyciel kolektywu, nieżyjący już Teiji Furuhashi, uzasadniał ich prace pragnieniem pokazania tego, czego japońska publiczność nie chce oglądać i pragnie uniknąć, bo ciągnie ją do rozrywki. W kraju, gdzie polityczny opór jest znikomy i wiele tematów stanowi tabu, Dumb Type jako pierwsi dotknęli chociażby kwestii AIDS, organizowali sympozja i inne działania motywowane częściowo faktem, że Furuhashi zmarł na AIDS w 1995 roku. Wspominam też spotkanie z Takashi Murakamim w jego ówczesnym studiu oraz ogromną otwartość artysty, użyczył nam wiele prac na wystawę. Obecnie jest bardzo popularny, podobnie jak Kusama współpracował z markami modowymi. Ciekawe, że kiedy poznałam go około 1999 roku, był wschodzącą gwiazdą w nurcie nowego japońskiego popu i jeszcze mniej rozpoznawalną postacią poza Japonią. W 2000 roku przyjechał do Warszawy na otwarcie „Gendai…” i to jak do tej pory jego jedyna wizyta tutaj. Przypominam sobie także spotkanie wybitnego fotografa Nobuyoshi Arakiego. Chyba nie trzeba go przedstawiać, ale to artysta, powiedzmy, starszego pokolenia. Zaczął tworzyć pod koniec lat sześćdziesiątych, w rzucie drugiej awangardy japońskich fotografów. Spotkaliśmy się kilka razy w sprawie wystawy, a także na wywiad, który zakończył się w barze karaoke. Było bardzo zabawnie w japońskim stylu, chociaż dzisiaj pewnie nie zniosłabym jego seksistowskich zachowań. Bardzo cenię jednak fotografie Arakiego. No i Tadashi Kawamata, twórca fraktalnych instalacji z drewna, z którym robiłam wystawę w CSW Zamek Ujazdowski oraz projekt architektoniczny przed Zamkiem – odkopaliśmy ruiny dawnej cysterny. Ostatnio spotkaliśmy się w Paryżu i wspominaliśmy naszą współpracę w procesie i niełatwych warunkach.
Jak pamiętasz Japonię lat dziewięćdziesiątych, a jak widzisz ją teraz? Pamiętam ją dokładnie tak, jak została zrekonstruowana w serialu „Tokyo Vice” o pracy Amerykanina Jake’a Adelsteina, dziennikarza śledczego w japońskiej gazecie „Yomiuri Shimbun”. Tak naprawdę w Japonii w pewnym obszarze wizualnym i społecznym nie dokonały się wielkie przemiany. Doszły nowe technologie, telefony komórkowe wyparły charakterystyczne zielone automaty telefoniczne (z których Jack dzwoni w serialu) i budynki, ale ten japoński trzon pozostał. Pewne zmiany dla mnie zauważalne jednak zachodzą. Podobnie jak na całym świecie, w Japonii przybyło turystów – jest ich za dużo, jak wszędzie i w stosunku do ogromnej populacji Japończyków żyjących na małej powierzchni lądu. Podobno zatrudnia się też więcej obcokrajowców, ponieważ brakuje ludzi do pracy z powodu niskiego przyrostu. Dostrzegam również większą komercjalizację i tandeciarstwo, towary marnej produkcji w sklepach. Dla mnie, rowerzystki, negatywną zmianą jest też zakaz przyczepiania rowerów w dowolnych miejscach.
Konstancja Gutkowska
Konstancja Gutkowska
Konstancja ma dwanaście lat i interesuje się anime oraz mangami. Kolekcjonuje figurki, obecnie posiada ich dwadzieścia osiem. Uwielbia słuchać różnych gatunków muzyki (jej ogólna playlista trwa ponad dwadzieścia cztery godziny). Lubi malować, rysować i tworzyć bransoletki. Codziennie robi edity w CapCutcie i sprawia jej to przyjemność.
Hello Kitty materializuje się i odwiedza cię w Warszawie. Co robicie?
Pojedziemy autobusem 107 do Złotych Tarasów, gdzie zaprowadzę ją do lokalu, na którym od roku widnieje napis: „Lokal do kupienia”. Powiem, żeby otworzyła w nim sklep z merchem Hello Kitty, bo w ten sposób uszczęśliwiłaby wiele młodych ludzi. Potem poszłybyśmy na karaoke i zjadłybyśmy obiad w restauracji z polskim jedzeniem, żeby poznała bliżej naszą wybitną kuchnię. Następnie poszłybyśmy do Starbucksa, po czym zaprowadziłabym ją do Pałacu Kultury, a wieczorem na przechadzkę po Łazienkach. Kolację natomiast zjadłybyśmy w Sushi Zushi, by miała jednak trochę Japonii.
Możesz stworzyć paczkę znajomych z różnych mangowych charakterów. Kto się w niej znajdzie?
Czarodziejka z Księżyca, Cardcaptor Sakura i Biedronka z „Miraculum: Biedronka i Czarny Kot”. Wybrałabym je, ponieważ prowadzą normalne życie i życie superbohatera. Moim zdaniem zaprzyjaźniłyby się, są do siebie podobne.
Gdybyś mogła żyć w dowolnej mandze, którą byś wybrała i jak to sobie wyobrażasz?
Żyłabym w świecie filmów Ghibli. Ich filmy są wspaniałe, chciałabym je odwiedzić. Szczególnie „Spirited Away: W krainie Bogów” i „Ruchomy zamek Hauru”. Oba ich światy są wizualnie piękne. W świecie „Spirited Away” pracowałabym w hotelu i zaprzyjaźniłabym z Haku, Lin oraz Chihiro. Jeżeli mowa o „Ruchomym zamku Hauru”, zamieszkałabym z Sophie, Hauru i resztą w ruchomym zamku. Fajnie byłoby mieszkać w miejscu z drzwiami, które przekierowują cię do różnych pięknych miejsc. Gorąco polecam zobaczyć te dwa anime (można też przeczytać).
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
Film „Spirited Away”, który bardzo mi się spodobał, dlatego obejrzałam więcej produkcji Studia Ghibli, po japońsku z angielskimi napisami. Zainteresowała mnie kultura i język Japonii. Potem odkryłam mangi, czytałam je codziennie. Najbardziej spodobały mi się „Demon Slayer” i „Spy x Family”. Następnie zwróciłam uwagę na firmę Sanrio i nabyłam sporo merchu z Hello Kitty, Kuromi, Cinnamoroll. Obecnie uczę się japońskiego na Duolingo i wciąż odkrywam nowe anime do oglądania oraz mangi do czytania. Mam nadzieję, że kiedyś polecę do Japonii.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Na śniadanie poszłabym do Hello Kitty Café, następnie udałabym się do dzielnicy Shibuya. Pozwiedzałabym miasto, pewnie też wstąpiłabym na zakupy. Obiad wybrałabym w Vampire Café, po czym odwiedziłabym Muzeum Ghibli – od dawna marzę o zwiedzeniu tego świata w prawdziwym życiu. Potem poszłabym do hotelu, żeby trochę odpocząć, zjadłabym sushi na kolację i wyszłabym na miasto. Gdybym była starsza, poszłabym nawet do jakiegoś klubu, ale nie jestem, więc po prostu wróciłabym do hotelu spać.
Hana Umeda
Hana Umeda
Performerka, reżyserka, tancerka. W 2020 roku została przyjęta do szkoły jiutamai Hanasaki-ryu, otrzymując zarazem uprawnienia do pielęgnowania i dalszego przekazywania tradycji tego japońskiego tańca tradycyjnego. Uczennica mistrzyni Hanasaki Tokijyo, głowy szkoły Hanasaki-ryu w Tokio, kulturoznawczyni. Od 2021 roku członkini kolektywu Centrum w Ruchu. Stypendystka programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury w 2018 roku, w ramach którego zadebiutowała jako reżyserka spektaklem „Sada Yakko” pokazywanym w Komunie Warszawa. Laureatka Rezydencji Artystycznej Scena Nowe Sytuacje Teatru Współczesnego w Szczecinie w 2022 roku.
Opisz swoje doświadczenie związane z przyjęciem do szkoły jutamai Hanasaki-ryu.
To, co nazywamy szkołą, jest w japońskich sztukach tradycyjnych czymś w rodzaju rodu. Aby zostać pełnoprawną członkinią takiej rodziny w tańcu jiutamai, trzeba przejść ceremonię natori, czyli przyjęcia imienia. Otrzymujemy wtedy nowe imię i nazwisko mistrzyni – w moim przypadku jest to Sada Hanasaki. Przyjęcie nazwiska rodowego oznacza, że staję się profesjonalną tancerką jiutamai i mam prawo do założenia własnej szkoły, a w przyszłości również do przygotowywania swoich uczennic do wstąpienia do rodziny. Ceremonia przypomina japońskie zaślubimy – pijemy sake z potrójnych talerzyków sansankudo, po trzy łyki z trzech talerzyków, co razem daje dziewięć. Podczas ceremonii mistrzyni wręcza odręcznie wypisany certyfikat zmiany imienia i drewnianą deseczkę, na której wykaligrafowane jest moje nowe imię. Deseczka ma pełnić funkcję szyldu, który mogę wywiesić na drzwiach swojej szkoły.
Twój najbardziej osobisty performans?
Z pewnością do moich najbardziej osobistych prac należy spektakl „Wiarołomna” zrealizowany w Teatrze Współczesnym w Szczecinie w ramach rezydencji Nowe sytuacje. Opowiadam w nim o swoich doświadczeniach z katolicyzmem i przeprowadzam osobisty rytuał apostazji. Obecnie jestem w trakcie pracy nad performansem, który może okazać się jeszcze bardziej osobisty, a związany jest z przemocą seksualną… Do premiery, która odbędzie się w Berlinie, zostało jeszcze trochę czasu, więc póki co nie powiem na ten temat nic więcej.
Jak zapamiętałaś film „Między słowami”?
Lubię ten film. Szczególnie rozczulały mnie sceny, w których Bill Murray z rezygnacją poddaje się niemożliwości porozumienia z japońskim reżyserem reklamy czy z zamówioną do jego pokoju seksworkerką.
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
Jako że mój ojciec był Japończykiem, a mama jest japonistką, w naszym warszawskim domu od dziecka otaczała mnie Japonia. Co roku obchodziliśmy Święto Dziewczynek przypadające na 3 marca, podczas którego wystawia się porcelanowe laleczki składające się na dwór cesarski. W podstawówce zamiast kanapek dostawałam od mamy japońskie obento, a na basen, zamiast w klapkach Kubota, chodziłam w drewnianych butach geta na pionowych deseczkach. Pierwszy raz pojechałam do Japonii jako siedmiolatka, we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, i byłam jedyną niestuprocentową Japonką w szkole. Dzieci były dla mnie bardzo miłe i rysowały mnie jako złotą blondynkę z niebieskimi oczami.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Jeśli chcecie przyłączyć się do mnie na jeden dzień w Tokio, zaczniemy od lekcji tańca. Jedziemy do stacji Mitaka, stamtąd idziemy pięć minut na piechotę małymi uliczkami, aż znajdziemy się pod furtką Mubyouan. To dom założony przez moją mistrzynię, Hanasaki Tokijyo, głowę szkoły Hanasaki-ryu. Jest względnie nowy, ale zbudowany zgodnie ze wszystkimi tradycyjnymi założeniami, więc wchodząc do niego, można się poczuć, jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilkaset lat. Po przekroczeniu filigranowej furteczki mijamy mały, japoński ogródek. Stoi tam kamienna latarnia, leżą kamienie, a kamienna ścieżynka prowadzi nas na ganek, skąd przesuwanymi drzwiami wchodzimy do środka. Na parterze znajduje się wielka sala taneczna z cedrową podłogą, w której w ciągu dnia odbywają się lekcje, a wieczorami koncerty japońskiej muzyki tradycyjnej czy pokazy tańca. Po lekcji tańca, dla relaksu, możemy przejść się do położonego nieopodal parku Inokashira. Usiądziemy sobie nad wodą, pooglądamy kaczki i trenujących na trawniku staruszków, którzy regularnie spotykają się tam na różnego rodzaju zajęcia ruchowe. Stamtąd, przechodząc przez dzielnicę Kichijōji ze wspaniałym bazarem, na którym możemy znaleźć najróżniejsze cuda, ubrać się od stóp do głów i wyposażyć mieszkanie, wsiadamy do pociągu, który zawiezie nas do Shimokitazawa, gdzie spędzimy wieczór. Na kolację pójdziemy do Rokkoyō, małej restauracyjki typu Izakaya. Jedzenie jest tam takie, że można za nie umrzeć, szczególnie ryba gindara, czyli sobola podawana w słodko-słonym sosie. Kazu, szef kuchni, przyrządza wszystko na naszych oczach, jednocześnie serwując wyśmienite sake. Jeśli planujemy tam w najbliższych dniach wrócić, możemy kupić całą butelkę, która zostanie podpisana naszym imieniem i będzie na nas czekała do kolejnej wizyty. Na koniec wieczoru przejdziemy się na drinka do Slow, niewielkiej, zakurzonej spelunki o klimacie przypominającym górskie schronisko. Panuje tam rodzinna atmosfera, stali bywalcy często przynoszą różne przysmaki przywiezione z służbowych podróży w różne zakątki Japonii, którymi częstowani są pozostali klienci.
Karolina Bednarz
Karolina Bednarz
Japonistka, współzałożycielka wydawnictwa i księgarni Tajfuny, autorka reportażu „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet”, początkująca tłumaczka z japońskiego („W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie”, Ango Sakaguchi, „Czarna skrzynka” Shiori Itō). Kiedy tylko może, jest w drodze.
Jakie książki z Tajfunów są dla ciebie ważne?
Mam sentyment do każdego tajfunowego tytułu – w końcu wybieramy do wydania tylko te książki, które totalnie skradły nasze serca. Ale gdybym miała wybrać kilka z nich, na pewno wymieniłabym „Zmierzch” Osamu Dazaia w tłumaczeniu Mikołaja Melanowicza – to pierwsza wydana przez nas książka. Melancholijna, cudowna literacko, smutna, ale też dająca odrobinę nadziei powieść osadzona w powojennej Japonii. Jeden z tytułów, których nie pozwalam w jakikolwiek sposób krytykować. Kocham całym sercem. Ponadto „Szkice malajskie” Alfiana Sa’ata w przekładzie Aleksandry Szymczyk. Mikroopowiadania jednego z najbardziej uznanych singapurskich pisarzy. Poetyckie, krótkie teksty, które często swoją puentą walą w brzuch. To opowieść o Singapurze widzianym z perspektywy malajskiej mniejszości, teoretycznie będącej u siebie, bo mieszka tam od stuleci, ale tak naprawdę na wielu poziomach spychanej na margines. Sa’at skupia się na drobnostkach codzienności, nie pisze politycznych referatów czy reportażu i mam wrażenie, że dzięki tej formie udało mu się uchwycić coś, czego nie znajdziemy w żadnym dziennikarskim tekście. Poleciłabym też dwa tytuły, które wyjdą u nas niebawem. „Prawdziwa powieść” Minae Mizumury w tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott, jedna z moich najukochańszych książek, epicka powieść zainspirowana „Wichrowymi wzgórzami”, aczkolwiek całkowicie osadzona w Japonii. Siedemset czterdzieści cztery strony literackiej uczty – językowo płynie się przez tekst, ale jeszcze bardziej wciągająca jest sama historia. Na koniec – „Czarna skrzynka” Shiori Ito w przekładzie moim i Dominiki Błażycy. Pierwszy tytuł z naszej serii non-fiction; książka, która na wielu poziomach rozpoczęła debatę i ruch #MeToo w Japonii. To książka trudna, ale niezmiernie ważna, opowiadająca o przemocy seksualnej oraz o tym, jak system traktuje osoby, które takiej przemocy doświadczyły. Nie mogę się doczekać, aż trafi w ręce polskich czytelniczek i czytelników.
Masz jakieś rady dla osób odwiedzających Japonię po raz pierwszy?
Coraz trudniej mi udzielać rad, bo Japonia jest dla mnie drugim domem. Wiele bardziej „turystycznych” punktów zaliczyłam podczas swoich pierwszych podróży ponad dziesięć lat temu. Poza tym mówię i czytam po japońsku, więc zapewne nie zwracam uwagi na wiele rzeczy stanowiących przeszkodę dla turystów. Zachęcałabym – jak przy podróży dokądkolwiek – do nie napinania się na „zaliczanie” atrakcji turystycznych, raczej do szwendania się po okolicach, w których pozornie „nic nie ma”, a przynajmniej według polsko- czy anglojęzycznych przewodników. Nic się nie stanie, jeśli pojedziecie połazić po górach, zamiast zobaczyć jakąś słynną świątynię. Ja pewnie nadal nie byłam w wielu miejscach, w których „powinno” się być. I to jest ok! Polecam też wziąć do plecaka jedną czy dwie książki napisane przez osoby z danego kraju, w tym przypadku Japonii, i próbę zobaczenia oraz poczucia tego miejsca oczami osób stamtąd, a nie podkręconych egzotycznym przekazem treści z podróżniczo-turystycznych blogów.
Jak wyglądał research do twojej książki „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet”? Jakie są najciekawsze historie z nią związane?
Ciekawe, że o to pytasz, bo po wydarzeniach ostatnich kilku lat – pandemii, wybuchu wojny w Ukrainie – ta książka powstała niejako w moim poprzednim życiu, choć w teorii minęło przecież dopiero pięć czy sześć lat. Kiedy zaczynałam pracę nad książką, miałam jedno założenie: chciałam zrozumieć, jak to jest żyć w Japonii i być kobietą. Większość tekstów kultury, filmów i stereotypów krążących na temat Japonii przedstawia spojrzenie z męskiej perspektywy. Po pierwszych rozmowach zdałam sobie jednak sprawę, że nadal obracam się w kręgu mocno uprzywilejowanych osób w Tokio i zaczęłam chodzić po mieście, czasem bez celu, wyszukiwać mniej oczywiste tematy, pisałam maile, zagadywałam, uczęszczałam na różne spotkania, aż z czasem jeździłam po całym kraju. Samo pisanie książki zajęło mi dwa lata. W międzyczasie cztery razy byłam w Japonii, za każdym razem przez kilka miesięcy. Dodaję do tego jednak pięć lat intensywnych studiów, bo bez podstawy wiedzy i umiejętności krytycznego patrzenia na otaczającą mnie rzeczywistość (pracę na koniec studiów pisałam z antropologii społecznej) pewnie nie byłabym w stanie spojrzeć na Japonię oczami moich rozmówczyń, a nie pięknych tekstów promocyjnych w sieci. Nie wiem, czy mam jakąś najciekawszą historię, minęło już sporo czasu. Myślę jednak, że gdyby nie proces pisania „Kwiatów w pudełku”, patrzyłabym teraz na świat zupełnie inaczej. Te dwa lata spędzone na rozmowach z różnymi kobietami, często w bardzo nieuprzywilejowanej sytuacji, zainspirowały mnie do dalszego edukowania się i większej empatii. Dały mi też do zrozumienia, że w kwestii Japonii i Azji w ogóle mam jeszcze tyle do nauki, tyle do zobaczenia, tyle rozmów do odbycia. Między innymi z tego poczucia narodziły się Tajfuny – chciałam mieć platformę do zgłębiania swojej wiedzy i dzielenia się nią, nawet po napisaniu książki.
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
To było tak dawno temu, że nie do końca pamiętam, co było najpierw. Wydaje mi się, że na początku gimnazjum odkryłam japońskiego rocka i totalnie przepadłam, wtedy także przypadkowo trafiłam na książkę Harukiego Murakamiego „Norwegian Wood”. Po skończeniu lektury czytałam po kolei wszystko Murakamiego, a potem innych japońskich pisarzy i pisarek. Moi rodzice zawsze wspierali mnie w zainteresowaniach, więc nie wiadomo kiedy mój pokój zaczęły przepełniać książki o Japonii, magazyny, płyty, DVD… No i te pięć, sześć lat później, wybierając przedmioty na maturę, wiedziałam, że nie ma opcji, żebym zajmowała się czymkolwiek innym. Tak wylądowałam na japonistyce, potem napisałam książkę, a teraz prowadzę wydawnictwo i księgarnię specjalizującą się w Azji Wschodniej.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Najbardziej lubię wschodnie Tokio, zwłaszcza okolice Yanaki i Nezu, gdzie ostało się sporo starszych budynków i świątyń (pamiętajmy, że większość Tokio spłonęła w nalotach bombowych w 1945 roku). W ostatnich kilku latach także tam dotarła fala gentryfikacji, ale nadal znajdziemy więcej małych sklepików, często prowadzonych od pokoleń, niż sieciówek. Mój idealny dzień zacząłby się od zdobycia gorącego taiyaki – ciastka nadziewanego słodką pastą z fasolki adzuki. Nezu Taiyaki to małe okienko, które teoretycznie łatwo przegapić, ale na szczęście od godziny dziesiątej ustawia się tam zawsze spora kolejka. Potem przeszłabym się pewnie spacerem na teren chramu Nezu – bardzo lubię przysiąść na jednej z tamtejszych ławek i poczytać książkę. Gdybym nie miała ze sobą kawy w termosie, pewnie zdobyłabym ją później w jednej z małych kawiarenek, które można znaleźć w okolicy. Na lunch uwielbiam chodzić do Nezu-no-ya, małej knajpki ukrytej za sklepem z organiczną żywnością, która serwuje wegańskie posiłki. Jest otwarta w wybrane dni w tygodniu, czasem tylko dzień czy dwa, ale jeszcze nigdy się tam nie zawiodłam. W roli głównej ryż posypany sezamem i solą, do tego masa tradycyjnych japońskich przystawek i zupa miso pełna warzyw. Mogłabym tak jeść codziennie. W ramach relaksu przeszłabym się dłuższym spacerem w stronę Jimbocho, dzielnicy księgarń i antykwariatów; siedzibę ma tam spora część japońskich wydawnictw. Znajdziecie tutaj i duże księgarnie i malutkie księgarenki o konkretnym profilu – można tam spędzić cały dzień, nawet bez znajomości japońskiego, przeglądając vintage magazyny modowe, plakaty, anglojęzyczne wydania i w ogóle chłonąc atmosferę tego kawałka miasta poświęconemu miłości do książek. Najprawdopodobniej zaszyłabym się później gdzieś na kawie z książką – w dni powszednie idealnie nadaje się do tego Glitch Coffee Roasters. Chodzę tam regularnie od wielu lat, mało kto robi w Tokio tak dobrą kawę przelewową jak oni. Niestety nie jest najtańsza, ale warto skusić się choćby raz. Wieczorem zazwyczaj chowam się w pokoju hotelowym albo jakimś mieszkanku, w którym pomieszkuję tymczasowo, ale jeśli ktoś lubi nocne życie, nie ma nic lepszego niż kolacja w jednym z wielu japońskich „pubów”, czyli izakayi. Zamawia się tam małe przekąski: szaszłyki (też z warzyw), tofu, kawałki sashimi i tak dalej. Można tak siedzieć godzinami, zwłaszcza gdy jesteśmy w fajnym gronie.
Julia Bernard
Julia Bernard
Nauczycielka angielskiego i japońskiego, psycholożka. Od dziecka zafascynowana Japonią, gdzie pierwszy raz poleciała w wieku siedemnastu lat, żeby wziąć udział w konkursie wokalnym „Nodojiman: The World”. Od tamtej pory regularnie podróżuje do Azji i tworzy treści o kulturze Japonii.
Musisz zrobić cosplay dowolnej postaci, którą jednak masz zostać do końca życia. Kogo wybierasz?
Chciałabym zrobić cosplay Sakamoto! Zainspirowało mnie, że chłopak w tak bezwysiłkowy sposób jest po prostu idealny, choć w odbiorze to totalna parodia. Sakamoto zawsze wypowiada się z klasą i ma dobre serce, chociaż się nie wydaje. Nie interesują go bijatyki z chłopakami ze szkoły, zamiast tego obserwuje wróbelki i dokarmia je. Dodatkowo ten cosplay nie wydaje się zbyt trudny. Inną podobną do mnie postacią jest tytułowa Nana, której marzeniem jest zostać gwiazdą rocka. Pamiętam, że po obejrzeniu filmu nakręconego na podstawie anime byłam pod ogromnym wrażeniem ścieżki dźwiękowej oraz ciuchów Nany. W sumie często ubieram się jak ona: spódniczka w kratkę, obszerny żakiet i koturny. Totalnie mogłabym tak wyglądać do końca życia.
Wyobraź sobie, że jesteś japońską gwiazdą pop.
To zabawne, bo w sumie przez kilka lat latałam do Japonii, żeby występować. Brałam udział w kilku programach muzycznych, miałam koncerty i śpiewałam japoński pop z lat osiemdziesiątych. Na początku bardzo mi się to podobało, jednak z czasem zaczęłam odczuwać sporą presję ze strony Japończyków. Po pierwsze Japończycy nie do końca akceptują tatuaże, zwłaszcza starsi, a to oni głównie byli odbiorcami moich występów z uwagi na repertuar, jaki śpiewałam. Musiałam więc zakrywać tatuaże, co nie do końca mi odpowiadało. Drugą kwestią był image, którego ode mnie oczekiwano. Miałam być urocza, słodka i podporządkowana starszym panom, co też kłóciło się z moimi wartościami. Poza tym najbardziej chciałam grać swoją muzykę i rocka, niekoniecznie słodki japoński pop.
Opisz nam swoją ostatnią podróż do Japonii.
Ostatni raz byłam w Japonii przed pandemią, czyli we wrześniu 2019 roku. Skupiłam się wówczas na zwiedzaniu i relaksie, spotykałam się ze znajomymi, wybrałam się na wycieczkę do Kioto z moją przyjaciółką Gon-chan. Bardzo lubię Kansai. Podoba mi się też japoński, którym się tam posługują, różni się trochę od tokijskiego, jeśli chodzi o intonację czy słownictwo. Kioto słynie głównie z pięknych świątyń, byłyśmy między innymi w Kinkakuji, czyli tak zwanym Złotym Pawilonie. Odwiedziłyśmy Osakę, gdzie udałyśmy się do Shinsaibashi i Nipponbashi. Ta pierwsza jest znana głównie z długiego pasażu handlowego, gdzie można zrobić zakupy, ale też spróbować lokalnych przysmaków. Z kolei Nipponbashi to mekka dla fanów mangi i anime. Znajdziemy tam między innymi ogromny sklep Mandarake, kilkupiętrowy budynek z mangami, figurkami, lalkami.
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
Od dziecka interesowałam się Japonią. Uwielbiałam oglądać „Czarodziejkę z Księżyca” i „Super Świnkę”, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to anime. Pod koniec podstawówki mama kupiła mi moją pierwszą mangę, „Brzoskwinię”. Totalnie wkręciłam się w mangę i zaczęłam uczyć się języka japońskiego. Od małego również śpiewałam. Pewnego dnia postanowiłam założyć kanał na YouTubie, gdzie nagrywałam znane covery japońskie. Gdy miałam siedemnaście lat, moje filmiki znalazła telewizja japońska, która zaprosiła mnie do Tokio, bym wzięła udział w wokalnym talent show. Od tamtego czasu kontynuowałam naukę języka japońskiego, dlatego obecnie płynnie się nim posługuję. Odbyłam też kolejne podróże, dzięki którym zdobyłam przyjaciół i jeszcze lepiej poznałam kulturę Japonii.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Mam kilka ulubionych miejsc w Tokio, przede wszystkim Harajuku. To dzielnica, w której najchętniej robię zakupy z uwagi na liczne małe sklepiki i second-handy. Wysiadam na stacji Harajuku i udaję się na ulicę Takeshita (竹下通り). Po lewej kupuję onigiri i herbatę w konbini i jestem gotowa na długi spacer. Zazwyczaj jest tam bardzo dużo ludzi, więc nastawiam się na powolne chodzenie. Po drodze odwiedzam piętrowe Daiso (sklep „wszystko po sto jenów”) i kupuję trochę gadżetów do domu. Następnie odwiedzam mój ulubiony lumpeks Closet Child, gdzie na górnym piętrze kupuję ubrania w stylu rock, gothic i punk od marek takich jak Sex Pot Revenge czy h. naoto. Po udanych zakupach spotykam się z przyjaciółmi i idziemy zrobić sobie śmieszne zdjęcia w automatach (purikura), a następnie udajemy się do Pom Pom Purin Cafe, gdzie zamawiamy coś do jedzenia. Oczywiście wszystkie potrawy są z motywem uroczego golden retrievera w brązowym bereciku. Po odpoczynku w tym kawaii miejscu udajemy się tematycznie do Harajuku Kawaii Zoo Land. Możemy tam potrzymać w rękach jeżyka, wziąć na kolana fenka, a nawet pogłaskać kapibarę. Zmęczona po długim dniu pełnym wrażeń wracam do swojego weekly mansion i zbieram siły na kolejny dzień. Tym razem może Akihabara?
Anastazja Kalinowska
Anastazja Kalinowska
Właścicielka sklepu Kokoni, miłośniczka kultury japońskiej, po godzinach artystka. Dzięki znajomości kultury otaku w swoim sklepie oferuje bardzo szeroki wybór rzeczy związanych z mangą i anime.
Jaka jest najdziwniejsza historia związana z twoim sklepem?
Było ich wiele, dlatego trudno mi wybrać jedną konkretną. Myślę, że najciekawsze będzie samo miejsce przy ulicy Żelaznej 64 w Warszawie, w którym otworzyłam lokal, oraz sposób, w jaki do tego doszło. Kiedyś w tej starej kamienicy znajdowała się pralnia, a w oknie widniała jedynie informacja od ZGN, że lokal niedługo będzie do wynajęcia. Cierpliwie dzwoniłam i czekałam, aż minęło pół roku i okazało się, że ktoś już złożył ofertę na ten lokal, a konkurs się zakończył wczoraj! Szok, niedowierzanie i moje zawiedzione nadzieje… Następnie minął miesiąc i lokal znów trafił na konkurs. Niewiele się zastanawiając, złożyłam ofertę i już, lokal był mój. A to dopiero początek, ponieważ u sufitu pod warstwą tynku skrywała się przepiękna sztukateria, dzięki czemu nadaliśmy naszemu japońskiemu sklepowi lekko antyczny charakter. Dodaliśmy też piękną XIX-wieczną witrynę na figurki, a w sercu lokalu zamocowaliśmy stary kryształowy żyrandol – Marie Terese. Dla kontrastu reszta naszego wyposażenia miała być kolorowa. Przez to wszystko całość nabrała eklektycznego stylu, co sprawiło, że gościliśmy między innymi rapera Beteo, który nagrał tu fragment teledysku, oraz kilku fotografów realizujących sesję zdjęciową.
Co byś zrobiła, gdyby wszystkie figurki ze sklepu nagle ożyły?
Gdyby wszystkie figurki ożyły, trzeba by się zastanowić nad dalszą formą dochodu firmy. Pewnie zaczęłabym ściągać od nich czynsz za wynajmowanie przestrzeni w sklepie (wynajem w Warszawie trochę jednak kosztuje). Coś mi mówi, że płynność finansowa tych świeżo powołanych do życia kawałków japońskiego plastiku mogłaby nie być wystarczająco wysoka, by same mogły utrzymać się w lokalu, dlatego przekonałabym je do pracy na rzecz naszej firmy. Po pierwsze mogłyby zająć się reklamą sklepu, tworząc autorskie „animacje poklatkowe” na TikToka i Instagrama. Przy okazji, w cenie, mogłyby sprzątać lokal i zająć się całodobową wysyłką swoich nieożywionych pobratymców. Myślałaś, że dam im tak o, żyć sobie, jak chcą? Nie ma nic za darmo. Ale kładąc żarty na bok, w takiej sytuacji nie miałabym serca ich sprzedawać. Nie jestem (aż tak) bezduszna.
Możesz otworzyć drugi sklep Kokoni.pl w dowolnym miejscu na świecie i masz na to nieograniczony budżet. Gdzie się znajdzie?
Przy nieograniczonym budżecie nie zatrzymałabym się na stworzeniu sklepu z figurkami Kokoni, lecz stworzyłabym całkiem nową markę figurek anime – Kokoni Figures. Dzięki temu zamiast importować figurki tworzyłabym własne, a z odpowiednim zapleczem artystów moglibyśmy podbić serca polskich fanów anime. Gdybym miała wybrać miejsce, zostałabym w Warszawie. Kocham to miasto. Budynek przypominałby te specyficzne w Tokio – byłby wysoki i cały w holograficznych banerach reklamowych. Po wejściu do firmy widać byłoby wielki znak KOKONI FIGURES, zaś w środku gości witałyby japońskie hologramy-pokojówki. Na parterze znajdowałby się wszechstronny sklep ze wszystkimi dostępnymi modelami naszych figurek oraz mała strefa street foodu japońskiego, byście mogli poczuć się jak na ulicach Akihabary! To byłoby miejsce, gdzie każdy fan anime czułby się jak w raju. Na piętrach znajdowałyby się pracownie artystów projektujących figurki oraz inne niezbędne pomieszczenia biurowe do sprawnej pracy firmy. Całość stanowiłaby żywy symbol naszej pasji do kultury Japonii oraz próbę wniesienia do niej czegoś od nas, od serca.
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie zetknęłam się z japońską kulturą, ale podzieliłabym poznanie i dalsze zauroczenie się nią na dwa etapy. Pierwszym jest zetknięcie z popkulturą, a drugim zobaczenie bardziej tradycyjnej części Japonii. Jestem prawie pewna, że to pierwsze, nieświadome zetknięcie z popkulturą japońską miało miejsce jak u większości moich rówieśników w czasach, gdy istniał Jetix, i czekało się do dwudziestej trzeciej na „Króla Szamanów”. Oczywiście początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że to anime. Dopiero gdy po latach wspominałam z przyjacielem bajki z naszego dzieciństwa, przypomniałam sobie tego chłopaka z duchem samuraja. Bardziej świadomie poznałam japońską popkulturę w gimnazjum, gdy przyjaciółka pożyczyła mi dwie mangi: „Chobits” i „Great Teacher Onizuka”. Zaczęłam zagłębiać się w popkulturę Japonii, by z czasem otworzyć sklep anime w Warszawie. Z kolei poznawanie tej bardziej tradycyjnej części Japonii odbywało się stopniowo i tak naprawdę dopiero prowadząc sklep, miałam szansę ją odkrywać, co zresztą wciąż robię. Początkowo niechętnie, z czasem jednak coraz bardziej zakochiwałam się w niej. Piękno tradycji japońskiej kryje się w prostocie, za każdym razem polepszanej aż do perfekcji. Tak samo widać to w tradycyjnych czarkach do picia herbaty, jak i w pięknie ozdobionych kimonach i yukatach – zakochałam się w nich wszystkich tak bardzo, że planuję poszerzać swój asortyment, również o tę tradycyjną część Japonii.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Zamknijcie oczy, a zabiorę was do Tokio… ale tylko na chwilę, abyśmy mogli wspólnie zjeść pyszny Oden i zabrać ze sobą kilka ciastek Taiyaki oraz ryżowych Onigiri. Następnie szybko przemykamy przez wąskie uliczki Shinjuku, rzucając tylko okiem na kolorową i zachwycającą dzielnicę Harajuku, by wreszcie przybyć do przepełnionej neonami i technologią Akihabary. (Nie zatrzymujemy się! Mamy tylko dwadzieścia cztery godziny, a w Tokio jesteśmy już dwie!), po czym kierujemy się na nasz przystanek. Podjeżdża autobus, którym udajemy się nad Jezioro Kawaguchiko, skąd rozciąga się piękny widok na górę Fuji, jeden z symboli Japonii. Kolejny przystanek – prefektura Shizuoka. Tam najpierw idziemy do małej tradycyjnej japońskiej kissaten, gdzie skosztujemy oryginalnej zielonej herbaty, matchy, w trakcie tradycyjnej ceremonii sado. Po ostatnim łyku herbaty zmierzamy na plażę do nadmorskiego parku Hirono, gdzie chwilę odpoczniemy i popatrzymy na zatokę Suruga o północy. Resztę podróży poświęcimy na udanie się do zoo Izu Shaboten, aby przywitać się z najwspanialszymi zwierzętami świata (nie bez powodu znajdują się w logo mojej firmy) – kapibarami. Usypiając przy nich, zamykamy oczy, a następnie budzimy się w Polsce z Japonią i kapibarami w sercu. W razie gdyby jednak pustka w sercu była zbyt duża, zawsze jest Kokoni, w którym ukoicie potrzebę kontaktu z Japonią.
FacebookInstagramTikTokX